Moje bóstwa płaczą

Autor: Nyeri , wtorek, 27 marca 2012 3/27/2012 02:17:00 PM

ludzkie ciało nie może być słodkie
wylewa się z niego nadmiar
słono-gorzkiego niesmaku
we łzach i krwi
spływającej westchnieniem krzykiem
nienazwanym pojęciem

i wypełza z niego
jeszcze pulsujące sumienie
nadżarte

a dłonie usta stopy sinieją z braku

ludzkie ciało ma smak uczuć
przejściowy



Jestem w konszachtach z królową łąki. Daję jej burzę, by ugasić pragnienie, daję jej ziarno do połknięcia. W zamian mogę leżeć błogo, bez myśli na jej zielonym, gęstym włosiu. Wyleguję się już dobrą godzinę na poobiedniej przerwie. To podoba mi się w tym wyjeździe najbardziej, mam wolną rękę, nie zmuszają mnie do integracji, prowadzenia głupich, bezwartościowych wymian zdań czy poznawania imion obozowiczów i ich samych. Tych, którzy mówią, że jest tam słońce na niebie, ale nie potrafię uwierzyć, bo wszystko co widzę to noc, więc nie wierzę w słońce. Jak ono może świecić na wszystko, ale nigdy na mnie?
Ciągle przed oczami mam obraz góry i drzewa, jej przede wszystkim sprzed zaledwie trzech godzin, gdy to nachyliła się i mogłam podziwiać zieloną głębię morza tych oczu. Tym oczom mogłabym uwierzyć w istnienie słońca. Ciągle tylko słyszę ten aromatyczny, drażniący moje ucho szept. Szept magiczny, bym przyszła dziś wieczorem.
- Mogę się dosiąść? - jestem już zmęczona brzmieniem tego głosu, zachrypniętego, zanieczyszczonego, trującego.
- Móc możesz, lecz mając na myśli czy życzę sobie twojego towarzystwa, odpowiedź brzmi nie, zdecydowanie nie.
Na przekór, siada, zajmując większą połowę mojego błogostanu.
- Nie mogę przepuścić tego, co czuję przez jedną, głupią kłótnię i kilka niepotrzebnych słów. - nie patrzy na mnie tylko dłubie w swoich paznokciach, na rękach ma gęsią skórkę, a wyraz twarzy pełny obaw ze zmarszczonym czołem.
- Mam inne zdanie na ten temat. Ta kłótnia uwolniła mnie ze wszystkiego co czułam i myślałam na twój temat. Była słuszna i mówiłam całą prawdę. - zachowuję się niewzruszenie, nie odwracam wzroku, jestem pewna, jestem wszystkim, mogę wszystko.
- Przepraszam cię. - nie mogę uwierzyć, że jeszcze się przede mną korzy, jakby nie rozumiała moich słów, zamiast odejść z podniesioną głową i zachować resztki honoru w swoich dłoniach - Byłam zła, bo naprawdę mi na tobie zależy. A wtedy.. jak powiedziałaś, że nie traktujesz mnie poważnie, coś mi się stało, ale już akceptuję, to nieważne. Chcę być z tobą bez względu na warunki. - mruży oczy pod wpływem słońca, starając się na mnie spojrzeć, potem dotknąć, ale się cofam.
- Sara - wzdycha - przeprosiłam cię, szczerze żałuję, chcę to cofnąć i znów być dla ciebie.
Podnosi mi się gdy przysłuchuję się tej paplaninie idiotycznych, słodkich słów, przebarwionej słodyczą, aż herbata w filiżance robi się sztywna.
- Słuchasz mnie? - zaczynam ostro - Bo mam wrażenie, że często pozostajesz głucha na to, co mówię i słyszysz tylko to, co usłyszeć chcesz. Powiem dobitniej: nic z tego nie będzie - dzielę na sylaby każde z ostatnich słów, poddenerwowana ciągłym tłumaczeniem, wyjaśnianiem, odpychaniem. Jak zdeterminowanym trzeba być? Jak desperacko nastawionym? - Nic nie poczułam będąc z tobą, dlatego przepraszam cię, że trwało to aż dwa dni i proszę również, byś zostawiła mnie wreszcie w spokoju. Potrzebuję spokoju. - gestykuluję intensywnie i zapalczywie, momentalnie wiem, że stałam się czerwona, a czarne włosy są rozwichrzone pod naporem moich ciągłych przeczesujących ruchów ręki.
Źle się czuję wewnątrz, bo mam świadomości, że wykorzystałam ją. Boli mnie jej mina, wyraz, smutek oczu i drżące ręce. Wszystko mija i rozwiewa się z jedną sekundą, gdy próbuje mnie pocałować, szybko. Brutalnie sięga moich ust i przyciska je z taką lubieżnością i nieelegancją do swoich, że aż mnie cofa, kręci w głowie. Oddaję jej jednak tę minutę chwały. Wpycha mi swój język w usta, z całej siły przyciska dłonie do twarzy, niemal miażdżąc mi policzki, nie przejmuje się moją biernością. Niech włada tą chwilą, przysługa niedroga. Godności mnie nie ubędzie. Niech trwa i samą siebie poniża. Niech sama siebie się wstydzi. Niech nie liczy na moją wzajemność.
Kątem oka dostrzegam Marcina w ogrodzie, tego co Marlena mu nie obojętna. Wyostrzają mu się rysy twarzy, teraz, gdy mnie zobaczył w obecnej sytuacji. Poczuł się zagrożony? Dostrzegł rywala?
Oderwała się ode mnie, zapewne znużona już moją pasywnością, inercyjnością. Wstaję zabierając swój szkicownik, nawet na nią nie patrząc, udaję się w stronę pensjonatu. Dobiega moich uszu jeszcze rozemdlony głos:
- Sara! Wiesz gdzie mnie szukać, mnie zawsze zależy, zawsze będę i przyjmę. Jeszcze wrócisz, mówię ci!
Czy to na pewno jest człowiek, ze swoimi wartościami, ze swoją dumą i honorem czy to tylko flaki, które można zjeść na niedzielny obiad i przetrawić? A Marcin? Ma kolejny powód do nielubienia mnie i uważania za jeszcze większą szajbuskę. Mnie już nie obchodzi, chcę pozostać człowiekiem, którego wyniosłość wykracza poza wysokość krawężnika.
~
Boję się. Wsłuchuję się w bicie swojego serca, które zagłusza zegar wybijający właśnie pierwszą nad ranem. Stoję naprzeciw wielkiego, pokojowego lustra, które przed chwilą idealnie wypolerowałam, tak jakbym chciała również idealnie wypolerować swoją duszę, by móc zobaczyć w niej swoje odbicie.
Moja skóra stała się przeźroczysta. Nagle wszystkie pory otworzyły się i moje ciało przemieniło się w jeden wielki por. Moje ciało niczym ze szkła. Także moja twarz. Żyły, arterie, naczynia włosowate. Widzę wszystko. Czerwone i fiołkowe autostrady przecinają się i nakładają na siebie, tworząc piękny kolor niebieskiego kobaltu. Moje jajniki to dwie małe cieciorki zawieszone w powietrzu. Jeden jest większy i usadowniony niżej z powodu zbliżającej się miesiączki. A w środku czerwony, gruzełkowaty miąższ obraca się jak soki owocowe w mieszalnikach. Nerki to dwie fasolki szparagowe, dokładnie tak wyobrażałam je sobie, gdy w szkole podstawowej nauczycielka próbowała opisać mi ich kształt. Zaczynam myśleć, że moje ciało to ogród warzywny. Płuca porasta czarny mech, to tu, to tam, a białe plamki, choć nieliczne, są przepiękne. Serce. Serce pulsuje okryte nylonową pończochą, pończochą włamywacza. Mała prezerwatywa, a w niej życie. Banita, który ucieka przed śmiercią, ale ucieka też przed miłością i przejmującym bólem. Ponieważ za często czekał na śmierć, zbyt wiele bólu zdążył pogrzebać, zbyt wiele miłości go teraz dusi. Mózg, mózg, mózg. Jedynie senne marzenia. Liczne fotogramy pozbawione dźwięku.
Ciężko oddycham, duszę się gęstością powietrza i swoją pulsującą krwią. Stoję przed drzwiami M. Słucham. Badam. Analizuję.
- Nie uwierzysz co dzisiaj widziałem. - Marcin. Wątpię. Chcę wątpić. Nie mogę jednak, tonację jego głosu znam na tyle, że z łatwością poznaję. - Tą naszą biedną, skrzywdzoną czarną, której życie nie ma sensu, bo w sklepie zabrakło żyletek, a tak bardzo chciała się pociąć dla szpanu, z tą ohydną grubaską w brązowych włosach, jak się lizały romantycznie pod jemiołką. Albo świerkiem, mniejsza, oczywiście to nie ujmowało ani trochę uroku tejże cudownej chwili. - śmieje się, niemal widzę teraz jego sarkastyczny wyraz twarzy. Czy słowa dupka mogą aż tak wpadać w ucho i zadawać ból wewnętrzny? Nie. Zabolało mnie to, że osoba, która dała mi nadzieję, w którą nie wierzyłam, gdy jeszcze kilka godzin nie wiedziałam czym jest, odebrała mi ją jedną sekundą milczenia. Nie odezwała się nic na te słowa.
- Ty chyba nic z tą szurniętą lesbą, nie? - zwraca się do towarzyszki.
- Nic? Co masz na myśli?
- Nooo - zaciąga się papierosem - ty nie jesteś taka?
W odpowiedzi słyszę śmiech. To mi wystarczy. Padam. Chciałabym paść. Chciałabym zadusić się dymem jego papierosa. Zniknąć, zakopać się, zamknąć na cztery spusty w swojej własnej skórze, zaszyć wszyskie dziurki i nie wychodzić nigdy.
Wciągam powietrze, jego hausty, tak nerwowo, jak gdyby miały być moimi ostatnimi, zupełnie jakbym już nigdy miała nie poczuć go w płucach. Istnieje tam prawdziwe piekło, roznieca się pożar, napędzany nowymi dostawami tlenu. Jakby kara za grzechy, które niegdyś popełniłam. Jak pokuta, narzucona na mnie za coś, o czym już nikt nie pamięta, ani nie myśli. Jak coś, co nie powinno się wydarzyć, a jednak stało się. Wszystko co zostało puszczone w niepamięć, wróciło rozrywając moją osobowość na małe drobinki. Każda przykra chwila, każda sekunda tamtego wydarzenia z przeszłości, stanęła teraz przed oczami mojego sumienia, jak gdyby chciała dać mi do zrozumienia, że to wcale nie koniec, że to dopiero początek, że mocniej się odegra. Przyjmuję ciosy, nie opieram się, jestem bierna w tej walce. Gdzieś pomiędzy krzykiem, a płaczem, staje za mną ktoś, kto kładzie swoją zimną dłoń na moim ramieniu i szepce mi do ucha. Szepce niestoworzone rzeczy, mrożące krew w żyłach, pomysły i idee. Popycha mnie w stronę, w którą nie chcę iść, nie chcę podążać w kierunku, który nie został obrany przeze mnie świadomie. Przesuwa kościstymi palcami po mojej szyi, przeszywając mnie swoją lodowatością. Z każdym dreszczem przepływającym przez moje ciało, budzi się we mnie coś, co niszczyłam przez całe swoje życie. Zmartwychwstaje to, co - jak myślałam - zabiłam na wieki. Staje na nogi i jest gotowe do kolejnego zła, pełne chęci, walki i energii, by sprostać każdemu wyzwaniu i każdej przeszkodzie. Budzi się we mnie zwierzę. Pragnę to uspokoić, chcę to uśpić. Tamara. Tamara, Tamara, Tamara. Muszę.
~
Pokój w pensjonacie przy wiejskiej drodze, deszcz, który dopiero co przestał uderzać o okna, zapach zakurzonego dywanu, moje majtki i skarpetki rozrzucone wewnątrz, moje włosy ciężkie od wilgoci, jej przenikliwy oddech i zapach perfumu różanego. Chusteczki na półce, kwiaty w kolorze fioletu, żółci i czerwieni, tiry przejeżdżające za szybą, ćma tłukąca się rozpaczliwie o okno. Pot, ślina, płyny ustrojowe, fetor wilgotnego materiału, pobrzękiwanie paska, wyzierający nieśmiało księżyc, namiętność, pośpiech, niepokój, zazdrość, niemoc, ulotność, złuda, kłamstwo, obojętność aż do bólu. Było tu wszystko oprócz miłości.
~
Jestem godziną trzecią nad ranem, gdy człowiek zaczyna być już zmęczony kolejną nieprzespaną nocą, gdy umysł łapie się tylko czarnych scenariuszy, a świt jest końcem i początkiem, sama nie wiem. Jestem trzecią nad ranem w deszczową noc, kłamstwem spowitą, senną marą, która nie jest snem, lecz okrutną rzeczywistością. Trzecią nad ranem, gdy chcesz podciąć żyły, które są zbyt lazurowe, zbyt widoczne, jakby same się prosiły o nacięcie. Jestem trzecią nad ranem, coś między dniem, a nocą. Trzecią letnim świtem, gdy motyle w brzuchu i ból nie pozwalają na zmrużenie oka. Trzecia nad ranem, coś bez definicji.
Obgryzam palce. Płaczę.

Motyle obsiadły mój otępiały mózg

Autor: Nyeri , wtorek, 21 lutego 2012 2/21/2012 04:40:00 PM

R. - ocaliłaś mnie przed upadkiem, ocaliłaś mnie przede mną, ocaliłaś mnie teraz, ocaliłaś mój świat przed runięciem. I budujesz. Stoję w drzwiach żniwiarza. Czy nie widzisz, że trzymasz klucz do wolności mojego umysłu?

~

kilka kartek wstecz
były dwa lądy
podzielone mostem przeszłości

chciałabyś napisać wiersz
będący moim cieniem
bez potrzeby światła

za dużo we mnie mroku

wałęsaj się pod drzwiami
pukaj
słyszę tylko ciszę

bez ciebie w roli głównej



Oto ja, taka jaka jestem, znużona, przegrana, ale jak chcesz to mnie weź, może coś ci z tego przyjdzie.
Nie wiem dlaczego znowu płaczę, nie wiem dlaczego wciąż pogrążam się w bólu. Liczę swoje łzy. Czy ktoś chciałby mnie uratować? Czy ktoś zdołałby pokonać zgliczsza zmęczonej duszy i być? Brzydzę się ślepych umysłów, podrapanych dusz, zatem brzydzę się siebie. Jestem nią, zamieniam się w nią. Tą, która była brudna, tą, która używała sfermentowanych, słodkich słów, przeterminowanych obietnic i kiczowatej plątaniny tej samej barwy słów, tą, która zostawiła mnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebowałam. Zostawiła bez słowa, nie żałowała. Pomimo że tak bardzo jej nienawidzę, pomimo że zraniła tak bardzo, to ma władzę nade mną. Zamknęłam się wewnątrz, wśród swoich flaków, klucz zaszyłam w sercu, po czym owinęłam je szczelnie drutami. Też jesteś kupą wnętrzności, gorzką słodyczą, śmiałym onieśmieleniem, przyjemnym bólem. Nie umiałaś żyć. To choroba zakaźna, którą to właśnie mnie podarowałaś w prezencie. Nie wybaczę. Nie dręcz. Zgiń teraz, w sercu moim, które już sercem nie jest. Naprzód, marsz brzemię, ból, znużenie, gniew.
- Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że czuję się dobrze? Nic się nie dzieje ani mnie, ani mojemu umysłowi. Ludzie są fajni - pewno dlatego, że większości z nich nie znam, dodaję w duchu - pokój, zajęcia, miejsce też. Nie martw się. - gdy do mnie zadzwoniła, poczułam się lepiej. Może właśnie tego teraz potrzebowałam? Bliskości, nie tej fizczynej, duchowej. Rozmowy, tego poczucia, że ktoś się o mnie martwi.
Słychać aż namacalnie ulgę w jej głosie. Wiem, że zadzwnoniłaby wcześniej, ale bała się. Nie chciałam tu przyjeżdżać i obawiała się mojej reakcji. Teraz mówiąc jednak, że nie jest źle, nie łgałam. Jest, bo mam przy sobie Marlenę. W chwilach słabości chcę, żeby to właśnie ona przebiła się przez moje murowane wnętrze, do nie-serca, klucza, by wydobyć mnie z siebie. By dać mi oddech, swoje płuca, nowe serce.
- Nie zamartwiam się, wiem, że zawsze dasz sobie radę - niemal widzę uśmiech na matczynej twarzy - cieszę się jednak, że to mówisz. A powiedz - robi chwilę przerwy na głębszy oddech - znalazłaś kogoś, z kim możesz porozmawiać? - ma ściszony ton, wyobrażam sobie, że w tej chwili nawija swoje krucze włosy z lekkimi oznakami siwienia na palec. Zawsze tak robi, gdy się czegoś obawia. Nie mam odpowiedzi na to pytanie, bo nie wiem jakiego kłamstwa mam się już trzymać. W czyjej brodzić krwi?
Momentalnie reaguje na ciszę i pytanie zastępuje słowami - Dobrze, nie będę cię już męczyć głupim, matkowym gadaniem.
- Nie, nie o to chodzi, po prostu nie mogę ci jeszcze odpowiedzieć na to pytanie, jestem tu dopiero trzy dni. Poznałam jedną dziewczynę, jest miła, także nie myśl sobie, że usycham w samotności. Jest dobrze, naprawdę.
- Kochanie, rozumiem. Trochę się zagalopowałam z tym pytaniem. - nie zadaje już żadnych innych, chociaż wiem, że zżera ją ciekawość. Jest jednak świadoma i zna mnie. Wie, że takie zapytania mnie męczą. - Zadzwonisz do nas później? Tata też pewno chciałby z tobą porozmawiać.
- Zadzwonię. Pozdrów go. - szybko się rozłączam i odkładam telefon na stolik nocny. Nie lubię porozumiewać się tą drogą, to takie błahe. Rozmowa bez patrzenia w oczy, emocji nie jest dużo warta.
Kolejny wieczór ucieka mi przez palce. Gwiazdy, które jeszcze wczoraj wskazywały drogę, dziś znikły na niebie niemożliwości. Mrok pochłania prawdę. W ciemnościach zaczął czaić się los. Pech, którego obwiniam za każde złe wydarzenie. Jednak jego nie podam do sądu. Nie stanę w roli oskarżyciela. Nikt nie wyda na niego wyroku. W zaułkach ulic nie znajdę uśmiechu. Przyszło mi żyć w epoce, w której co dzień dostaje do wypicia koktajl fałszu i kłamstw. Owy napój miesza się z moją krwią. Zatruwa każdą żywą komórkę wewnątrz ciała. Patrzę w lustro. Badam każdy milimetr mej twarzy. Tak jakbym mogła odczytać z niej, uczucia jakie mną władają. Czy już zarażono mnie nieszczerością? Czy widzisz to w moich oczach?
~

Poranek. Nienawidzę poranków. Przypominają, że trzeba znowu zacząć myśleć. I wstać. Obie te rzeczy przyprawiają mnie o mdłości. Po zastanowieniu, ta druga jest gorsza. Spoglądam w brudne okno wyprana z jakiejkolwiek nadziei, że dzisiaj będzie lepsze niż wczoraj. Świat za szybą jest taki sam jaki był. Jedyne co tu się zmienia to moja skromna, nic nie znacząca osoba. Mam pełną świadomość, że nie jestem tym kim byłam wczoraj, ani tym kim będę jutro. Jestem fuzją. Jakąś cholerną chimerą mnie z tych wszystkich dni. I to mnie przeraża. I denerwuje. Bo cała moja tożsamość się rozmazuje, traci na znaczeniu. Jestem jak pies. I jak pies codziennie jednak budzę się i żyję. Bez celu. Z prostymi pragnieniami, które nie zmieniały się wśród mojej rasy od stuleci. Jestem zwierzęciem ze świadomością bycia zwierzęciem. I tej świadomości też nienawidzę. Tak jakby ktoś dodatkowo chciał mnie uczynić nieszczęśliwym. Bo inna sprawa pływać w stawie, nie wiedząc, że w rzeczywistości jest to szambo pełne gówna. Wykonuję kilka schematycznych czynności, jak co rano. Myję się, ubieram, a potem wychodzę na zaplanowane zajęcia. Uświadamiam sobie, jak bardzo zmęczona jestem rutyną. Jeszcze parę lat temu, kiedy byłam młodsza, zawsze myślałam, że jestem kimś wyjątkowym. Że przyjdzie mi dokonać jakiś ważnych czynów, narzuconych przez przeznaczenie. Teraz została tylko pusta egzystencja dla samego faktu egzystencji.
- Pukałam do ciebie wieczorem. Nie mogłam spać, jakoś tak po tej naszej wspólnej nocy, boję się już spać sama. - nie są to zbyt miłe słowa, jak na rozpoczęcie dnia. Nie, gdy ona to mówi. Tak bardzo chciałabym powiedzieć jej, żeby dała mi spokój, że mnie to męczy, że nie czuję. Nie umiem. Ja nie zniknę, bo znam ten ból. Znam wiele rodzajów bólu, lecz ten jest najgorszy. Ból bezsilności i straty.
- Nawet ja muszę kiedyś spać, wiesz? - próbuję się uśmiechnąć. Wiem, że pukała. Zapalczywie, z uporem, nie chcąc odejść. Waliła, dudniła, bębniła. Jak zwięrzę, pożądliwe, zachłanne. Ona nie jest subletna ani eteryczna. Jest przeciwieństwem, przeciwieństwem Marleny. Tej, która ma delikatne rysy twarzy, naturalny kolor włosów, subtelne zachowanie, estetyczny, prosty charakter. Wczorajszy dzień, rozmowa, pomimo że pewnie nie zrozumiała mnie do końca, pomimo że być może wyszłam na głupią nagle się otwierając, podczas gdy wcześniej byłam chodzącym chłodem. Pomimo że dalej jestem pod presją, pogrążona w rozpaczy i agonii po jej śmierci, to chciałabym znów móc wymienić się z M. myślami, spojrzeć w te elektryzujące oczy, czuć zapach jej oddechu, słyszeć piosenkę włosów i trwać. Trwać, trwać, trwać.
- Haloooo? Słyszysz mnie? Tu Ziemia do mojej Sary! Odbiór! - drze mi się wprost do ucha, macha ręką przed oczami i idiotycznie wybałusza swoje ślepia.
Twoja? Twoja Sara? Kole mnie to słowo, uwiera, kaleczy.
- Nie jestem twoją własnością, Tamara, dlatego proszę - kładę nacisk na ostatnie słowo - nigdy więcej tak nie mów. - nawet na nią nie spoglądam, przeczesuję tylko dłonią włosy i ruszam za grupą wspinającą się na górę. Staram się też nie zwracać uwagi na rudowłosą i chłopaka, z którym idzie w jednej parze, intensywnie rozmawiając. Chcę czuć błogość. Czuję błogość, wiedząc, że lada chwila znajdę się na samym szczycie jednej z gór, na ogromnej polanie i utopię się w trawie. Będę oglądać chmury na niebie niemożliwości. Choć na kilka minut oderwę się od wrzeczącego, brudnego tłumu, tępoty.
- Myślałam, że jesteśmy razem - patrzy na mnie oczami zbitego psa i robi minę, jak gdyby w tej chwili rozgryzła i połknęła całą cytrynę. Sama nie umiem podnieść na nią wzroku. Domyśla się co chcę powiedzieć - Błagam cię, nie psuj tego, nie mów, nie znikaj i nie zostawiaj.
Przystaję. Blond wychowawca, o długich nogach i dość szczupłej sylwetce w czerwonej bluzce i niebieskich, krótkich spodenkach każe ruszać dalej. Pokazuję jej jednak, że wiążę sznurówkę. Tacy ludzie spełniają akurat każde moje kryterium okropności, przez nich jest mi ciężko funkcjonować. Zero kreatywności, uprzejmości, ciągle tylko burczą coś pod nosem. Między innymi przez siebie też, bo nie jestem inna.
Stanęła razem ze mną.
Toczę bitwę wewnątrz siebie. Kolejną. Dwie mnie, fałszywa i prawdziwa. W moim wypadku dobro przegrywa, dobro w postaci prawdy.
- Nie chciałam wcale powiedzieć tego, o czym prawdopodobnie myślałaś. - biorę ją za szorstką dłoń - Po prostu boję się takich słów, kiedyś się już przejechałam. Nie nadaję się zwyczajnie do związków, rozumiesz?
- Nie. - kontynuuje wejście pod górę - A wiesz dlaczego? Bo jestem romantyczką. - wyrywa swoją rękę - Sądziłam, że wreszcie spotkałam kogoś, z kim będzie mi dobrze, kto razem ze mną będzie chciał coś tworzyć, kto nie będzie baczył na ten idiotyczny wygląd. Bo co z tego, że jestem gruba? Jestem! I widzę to. A teraz.. - nie daję jej skończyć, wzburzona słowami.
- Przecież nawet cię nie znam! A ty nie znasz mnie. Obie nie mamy o sobie pojęcia. Ile czasu mamy ze sobą kontakt? Trzy dni? Nie wiem co robisz w wolnym czasie, co jesz, jaka jest twoja ulubiona herbata czy pora roku. Nie wiem nic, prócz tego, że umiesz się całować. Seks nazywasz romantyzmem? Nasza relacja do tego się ogranicza. - czuję, że jestem czerwona, że się pocę, że mój głos stał się zachrypły pod wpływem długiej i głośnej wypowiedzi. Wyrzuciłam jej wszystko, co klębiło się w mojej głowie od dwóch dni. Miałam już przemęczony umysł, sprowokowała mnie. Czuję ulgę, chociaż wiem, że ta sprawa się jeszcze nie skończyła. Wstyd mi. Nie zważam teraz jednak na to, czy się obrazi, czy ją zabolało, jaką zrobi minę i jak się poczuje. Teraz znaczenie ma tylko zielona łąka, dąb i cień.
Usadawiam się zmęczona po godzinnym marszu i ostatnią konwersacją. Chcę wreszcie skorzystać z tych wakacji. Chcę wreszcie opuścić siebie, dogrzebać się z powrotem do klucza. Chcę opuścić swoje myśli, nie posiadać ich, nie być częścią. Nie słyszeć. Chciałabym zobaczyć czym byłoby to ciało beze mnie. Bez ducha i wysokiej wrażliwości nerwów. Ale czy od przeszłości można uciec? Od bólu, który ma w niej swoje korzenie, którego nie da się wypluć jednym kaszlnięciem?
- Czasami niewygodne sytuacje, problemy lub trudności kryją w sobie możliwość rozwoju. Bardzo często w samym jądrze trudności połyskuje światło cennego klejnotu. Dlatego jest rzeczą mądrą przyjęcie tego, co niewygodne i trudne. Przyjmij ludzi, bo ja też jestem człowiekiem. - ciarki. Mam wrażenie, że nie przebiegły jednorazowo po plecach, lecz ciągle skaczą i chodzą po mnie jak pchły. Nie mogę już nad tym panować. Już dawno przyjęłam ciebie do siebie. Nie mogę się tylko do tego przyznać. Wiesz dlaczego? Boję się, że dzięki tobie o niej zapomnę, o mojej przeszłości. Muszę jej strzec. Bo pomimo że tak bardzo pragnę zapomnienia, pragnę też pamiętania.
- Nie szukam klejnotu - głos waha mi się jeszcze, wywołany drganiami ciała - nie chcę go. Klejnoty nie są klejnotami. To ciernie, które tworzą coraz to nowsze bransolety i korony, raniąc nie tylko ciało, a duszę.
- Czego szukasz więc?
- Węgla koksowego. Czegoś pospolitego, a jednocześnie tak pożądanego.
- Znalazłaś?
- Znalazłam coś wyżej i ponad, coś nade i poza. Znalazłam, ale zgubiłam. I rani. To był klejnot.
- Zapytałabym czy mi opowiesz, ale wiem, że byś tego nie zrobiła, więc to zbędne.
- Zapytaj. - chcę sprawdzić czy posiada nadzieję.
- Opowiesz mi? - nie zdaje egzaminu. Jest głupią córką matki nadziei.
- Nie.
- Dlaczego zatem kazałaś mi zapytać?
- Żebyś miała pewność, nadzieja jest zbędna. Złudna.
- Moje nadzieje nie zawsze się spełniają, ale zawsze mam nadzieję. Nie jest zbędna, w żadnym stopniu. - trzyma się uparcie swojego zdania.
- Jaka jest? - zaglądam w jej oczy.
- Nie matką głupich, na pewno. Przeciwnie. Nadzieja to matka tych, którzy nie boją się rzucać myśli w daleką przyszłość.
- Ty się nie boisz?
- Wiesz jaką mam nadzieję? Że wreszcie jednak zrozumiesz czym jest ona naprawdę. Wtedy zrozumiesz też mnie, całkowicie. - nie odpowiada na moje pytanie. Jedyne co robi, to nagle pochyla się nade mną.

~
Coś dłuższego wyszło. Wierzę, że jednak nie nudniejszego.

Jestem jak puchnące drożdże, ciało bez kształtu

Autor: Nyeri , piątek, 20 stycznia 2012 1/20/2012 08:35:00 PM

w niezmąconą ciszę
kamień rzucony
odbija się
od dna
oczu

solą
wargi
sznurując
(do)tkliw(i)e
zamyka powieki

Strach trzyma mnie za rękę, a moje drżenie nie ma ani chwili wytchnienia. Drżę. Drżę, kiedy wszystko na świecie wibruje w powietrzu, drżę, bo wiem, że na zewnątrz jest jeszcze życie, a ja nie potrafię go przeżyć. Czuję potrzebę przyjrzenia się życiu, które jest we mnie, ciemnemu życiu, czuję potrzebę, by żyć wewnątrz siebie, ponieważ poza mną nie istnieje nikt, kto może mi dać życie. Wyjść z siebie. Moje marzenie. Stanąć z boku i przez chwilę oddychać świeżym powietrzem. Teraz nie mam już śmierci w sercu, ponieważ moje serce zostało odarte do cna. Teraz śmierć rozchodzi się jak nowotwór, czuję jak się mrowi i osadza między stawami i mięśniami.
Uchylam powieki i zauważam Tamarę obok siebie. Nawet nie myślę o tym, co stało się w nocy. Zbyt wielki obrzydzenie do siebie czuję. Zastanawiam się jedynie jak z tego wybrnąć. Nie czuję nic do niej. Jest mi obojętna, jednak nie na tyle, by móc jej to powiedzieć. Nie lubię kobiet wyglądających zwyczajnie i będących zwyczajnymi. Zrobiłam coś, co jest niewybaczalne. Po raz kolejny. Co zrobię, gdy ona zaraz otworzy oczy? Powiem - "znikaj, przespałam się z tobą, bo miałam doła"?

~

Zeszłyśmy razem na śniadanie, a po drodze aż trzy razy próbowała łapać mnie za rękę. Nawet nie chciała widzieć tego, że się wyrywam podczas pocałunku, nie chciała czuć tego, że nie ma w nim czułości i życia. Zaplatam się w kokonie toksyczności. Co, jeżeli już się z niego nie wyplączę?

~

- Co będziesz jadła, Saruś? - pyta się mnie, gdy siedzimy już przy pełnym jedzenia stole.
Jestem wściekła, ale dziękuję temu z góry, że Marlena jeszcze nie zeszła i nie słyszy. Odwróciłaby się ode mnie, gdyby wiedziała, że jestem homoseksualna? A może wręcz przeciwnie? Na razie nie chcę się przekonywać.
- Chyba wezmę sobie mleko i płatki. - odpowiadam bez entuzjazmu, oczywiście Tamara tego nie zauważa i wciąż szczerzy się jakby była niespełna rozumu. Czy mogę psuć taki humor? Cieszy mnie jej radość, boli jej powód.
- Wiesz, że jestem strasznie szczęśliwa? Jak nigdy. - zagląda w moje oczy i dotyka ręki - Jak cię zobaczyłam wtedy, w tym autobusie, od razu wiedziałam, że jesteś inna. Bo jesteś. I dalej mnie fascynujesz. - splata moje palce z jej palcami - Za każdym razem gdy mnie odrzucałaś, jeszcze bardziej chciałam być z tobą, chociażby cię dotknąć opuszkiem palca. Bałam się. Ale wczoraj, w nocy już nie miałam siły. Minęły dopiero dwa dni, a ty już stałaś się dla mnie ważna. Czasem tego nie pojmuję, ale nie mogę nic zrobić. Przyniosłaś krzesło i uparcie siedzisz w mojej głowie, skubana. Teraz zdałam sobie sprawę, że dobrze zrobiłam przychodząc. Okazało się, że jesteś taka jak ja i też czujesz to samo. - miałam wrażenie jakby ten wywód trwał całe lata, a mnie zrobiły się już zmarszczki. - Nie odchodź, jest wspaniale. - nie wiem co mogłabym odpowiedzieć. Nie wycofałam też ręki. Jedyne co robię to po prostu się uśmiecham siłą woli, spuszczam wzrok i już chcę zabrać się za zjedzenie czegoś, gdy nagle słyszę hałas zasuwanego krzesła. Odwracam się. I dopiero teraz dociera do mnie, że Marlena stała za mną i prawdopodobnie większość słyszała.
Spogląda w moje oczy z zaskoczeniem i - miałam wrażenie - strachem. Nie usiadła tylko odeszła.
Czego się spodziewałam? Że gdy się dowie rzuci mi się w ramiona? Chyba jeszcze nie wyzbyłam się wszystkich swoich słabości. Nienawidzę nadziei.
- Coś się stało? - krótkowłosa zadaje to pytanie z udającym zatroskaniem. Słyszę jednak nutę podejrzenia, jakby zazdrości.
- Nie, skądże. Po prostu nie wiem co jej się stało.
- Kolejna nietolerancyjna, nie wiesz?
Nie chciałam, ale musiałam się z tym zgodzić.

~

Po śniadaniu z całą grupą byliśmy w galerii sztuki. Cały ten czas spędziłam ze "swoją dziewczyną". O dziwo nawet dobrze mi się z nią rozmawiało, ale jest strasznie przewidywalna w tym co mówi, wręcz pospolita i codzienna.
Teraz siedzę w ogrodzie, utożsamiam się z rzeką, jestem nią. Jestem rzeką. Słyszę siebie i czuję. Próbuję zwolnić. Powietrze pachnie inaczej niż zwykle. To nie to słońce, nie to niebo.
Całkowicie oddaję się rysowaniu. W tej sytuacji właśnie tego mi trzeba. Ostatnio trochę to zaniedbałam, a przecież to jest tak bardzo potrzebne.
- Ładny obraz. - lekko się wzdrygam, znów ten niezwykle melodyjny głos, pełen optymizmu. Nawet nie muszę się odwracać by wiedzieć, że właśnie rudowłosa stoi za mną.
- To nie tylko obraz malowany moją ręką. To część mnie. Zbiór emocji, przeżyć, doświadczeń. Każde pociągnięcie pędzla niosło za sobą ładunek protonów, neutronów i elektronów. W każdym milimetrze barw zawiera się muzyka mojej duszy. Moje dzieła nie są zwykłymi obrazami. Są mną. Ciemnością. Moim lustrzanym odbiciem.
Specjalnie nie poruszam "tamtego" tematu. To ona sama musi go podjąć.
- Nie jesteś ciemnością. Dla mnie jesteś światłością. - drżenie w głosie daje się poznać. Nie zupełnie wiem co mogłoby to znaczyć. Dlatego wolę nie odpowiadać. Gdy zauważa, że milczę i zajmuję się swoim rysunkiem, dodaje:
- Dlaczego zawsze jesteś taka zimna? - siada obok na ławce, nawet na mnie nie zerkając.
- Zamknęłam się w sobie, ukisiłam i skwaśniałam. Nauczyłam się jednego - nigdy nie przywiązuj się do ludzi, bo albo odejdą kopiąc cię w dupę, albo nie z własnej woli. Tak czy siak, zawsze pozostaje sam ból. Widzisz? - podciągam rękawy czarnej bluzy i pokazuję zabliźnione ręce. Widzę, że nie rozumie. - to wszystko przez ludzi. Nie znoszę ich, nie mogę z nimi żyć, w ich świecie, nie mogę należeć do tego społeczeństwa. - kompletnie się przed nią otwieram, teraz żałuję, że nie ugryzłam się w język.
- Pewnie myślisz teraz "po co ja jej to mówię, przecież i tak nie wie co znaczy prawdziwe życie, bo wiecznie tylko się uśmiecha". A nie jest tak. Nie zawsze ten, komu uśmiech maluje się na twarzy jest optymistą. To maska. Co prawda mam wspaniałych rodziców, którzy zawsze mnie wspierają, ale szczęście nie ogranicza się tylko do posiadania cudownej rodziny. Wiem z doświadczenia, że rany lepiej się goją, gdy się je otworzy, wyczyści z nagromadzonych wydzielin ropnych i zaszyje. Pomimo cierpienia. Tak jest lepiej. Dlatego pamiętaj, że jestem. Nie tylko jako ta, która ciągle za tobą łazi i się naprzykrza, ale także jako ta, która też wie coś na ten temat. Gdybyś chciała powiedzieć mi więcej o tych ludziach z twojego życia to chętnie posłucham. Sama wiesz gdzie mnie szukać. - chciała mnie dotknąć, ale się wzdrygnęłam na widok tego ruchu. Szybko się cofnęła, jakby ją to zabolało. Jednak nie zważałam na to, to jeszcze nie ten czas. Mówię tylko pierwsze od długiego czasu "dziękuję".

Amen

Autor: Nyeri , niedziela, 1 stycznia 2012 1/01/2012 02:36:00 AM

Otóż, w Nowym Roku, życzę, aby Wasze nastawienie do ogółu nie było takie jak u mojej głównej bohaterki. Łapcie chwile, bo wszystko traci sens, jak te ciuchy, które jeszcze wczoraj mieliśmy na sobie. Dostrzegajcie to, co dobre, bo czasem, żeby ujrzeć więcej, wystarczy tylko zamknąć oczy. Nie wolno Wam tracić nadziei. Nie możecie tracić wiary w miłość. Tam, gdzie nadzieja i wiara, tam jest i ona. Dlatego żyjcie każdego dnia, wstawajcie co rano i kładźcie się spać - z nadzieją o niej. Bo tylko to może Was uratować od całkowitej rezygnacji z życia. Pozaszywajcie wszystkie krwawiące rany z premedytacją zadane Wam przez życie. Zamknijcie te drzwi, które są niepotrzebne. Zacznijcie naprawdę realnie być, nawet ja się postaram.

Stoję pośród ryku

Autor: Nyeri , poniedziałek, 21 listopada 2011 11/21/2011 02:20:00 PM

Myślę, że można się domyślić do czego doszło.
~

tak dobrze w ciszy
gryzie się własne palce i udaje
że ból nie ma twarzy
w zębach przynosi się słabość

To nie to ciało, które znałam na pamięć. Nie ta istota.
Nie wiem co robię, nie wiem która godzina, nie wiem jaki jest sens, nie wiem jak się nazywam, nie wiem dlaczego nie przestałam, nie wiem dlaczego jej pozwoliłam, nie wiem dlaczego płaczę, nie wiem dlaczego oddycham, nie wiem kim jesteś, nie wiem dlaczego jest mi zimno, nie wiem dlaczego siedzę w toalecie oparta o ścianę, nie wiem dlaczego mam skostniałe dłonie, nie wiem dlaczego mam mokre policzki, nie wiem dlaczego myślę. To wszystko jest jednym, wielkim znakiem zapytania. I nie wiem dlaczego tak bardzo chcę znać odpowiedź, a jej nie znam.
Czuję jak tasiemiec wewnątrz mnie, porusza się, jak wije sobie gniazdo wśród moich lęków i staje się ich najwyższym władcą. Nadal bardzo boję się ciemności, potworów pod łóżkiem, krwi, która mogłaby wypłynąć z umywalek. Widzę oczy na ścianach, słyszę walenie dłoni o podłogę, wycie wilków gdzieś w dole, pośród wzgórz. Czerwone pomieszczenie nabiera nocą ciemnego koloru, staje się szkarłatne i mam wrażenie, że znajduję się w ogromnej studni krwii, że unoszę się na jej powierzchni. Także ból, który odczuwam czyni mi wyznania, jakich nigdy nie czynił. Ból jest rodzicem mojego życia, moich fantazji. Muszę czuć ból, by kochać, muszę umrzeć, by pogrążyć się w bólu.
Umarłam. Po raz czterysta pięćdziesiąty siódmy.
Potem nastają ciemności i biorą mnie pod rękę.