Moje bóstwa płaczą

Autor: Nyeri , wtorek, 27 marca 2012 3/27/2012 02:17:00 PM

ludzkie ciało nie może być słodkie
wylewa się z niego nadmiar
słono-gorzkiego niesmaku
we łzach i krwi
spływającej westchnieniem krzykiem
nienazwanym pojęciem

i wypełza z niego
jeszcze pulsujące sumienie
nadżarte

a dłonie usta stopy sinieją z braku

ludzkie ciało ma smak uczuć
przejściowy



Jestem w konszachtach z królową łąki. Daję jej burzę, by ugasić pragnienie, daję jej ziarno do połknięcia. W zamian mogę leżeć błogo, bez myśli na jej zielonym, gęstym włosiu. Wyleguję się już dobrą godzinę na poobiedniej przerwie. To podoba mi się w tym wyjeździe najbardziej, mam wolną rękę, nie zmuszają mnie do integracji, prowadzenia głupich, bezwartościowych wymian zdań czy poznawania imion obozowiczów i ich samych. Tych, którzy mówią, że jest tam słońce na niebie, ale nie potrafię uwierzyć, bo wszystko co widzę to noc, więc nie wierzę w słońce. Jak ono może świecić na wszystko, ale nigdy na mnie?
Ciągle przed oczami mam obraz góry i drzewa, jej przede wszystkim sprzed zaledwie trzech godzin, gdy to nachyliła się i mogłam podziwiać zieloną głębię morza tych oczu. Tym oczom mogłabym uwierzyć w istnienie słońca. Ciągle tylko słyszę ten aromatyczny, drażniący moje ucho szept. Szept magiczny, bym przyszła dziś wieczorem.
- Mogę się dosiąść? - jestem już zmęczona brzmieniem tego głosu, zachrypniętego, zanieczyszczonego, trującego.
- Móc możesz, lecz mając na myśli czy życzę sobie twojego towarzystwa, odpowiedź brzmi nie, zdecydowanie nie.
Na przekór, siada, zajmując większą połowę mojego błogostanu.
- Nie mogę przepuścić tego, co czuję przez jedną, głupią kłótnię i kilka niepotrzebnych słów. - nie patrzy na mnie tylko dłubie w swoich paznokciach, na rękach ma gęsią skórkę, a wyraz twarzy pełny obaw ze zmarszczonym czołem.
- Mam inne zdanie na ten temat. Ta kłótnia uwolniła mnie ze wszystkiego co czułam i myślałam na twój temat. Była słuszna i mówiłam całą prawdę. - zachowuję się niewzruszenie, nie odwracam wzroku, jestem pewna, jestem wszystkim, mogę wszystko.
- Przepraszam cię. - nie mogę uwierzyć, że jeszcze się przede mną korzy, jakby nie rozumiała moich słów, zamiast odejść z podniesioną głową i zachować resztki honoru w swoich dłoniach - Byłam zła, bo naprawdę mi na tobie zależy. A wtedy.. jak powiedziałaś, że nie traktujesz mnie poważnie, coś mi się stało, ale już akceptuję, to nieważne. Chcę być z tobą bez względu na warunki. - mruży oczy pod wpływem słońca, starając się na mnie spojrzeć, potem dotknąć, ale się cofam.
- Sara - wzdycha - przeprosiłam cię, szczerze żałuję, chcę to cofnąć i znów być dla ciebie.
Podnosi mi się gdy przysłuchuję się tej paplaninie idiotycznych, słodkich słów, przebarwionej słodyczą, aż herbata w filiżance robi się sztywna.
- Słuchasz mnie? - zaczynam ostro - Bo mam wrażenie, że często pozostajesz głucha na to, co mówię i słyszysz tylko to, co usłyszeć chcesz. Powiem dobitniej: nic z tego nie będzie - dzielę na sylaby każde z ostatnich słów, poddenerwowana ciągłym tłumaczeniem, wyjaśnianiem, odpychaniem. Jak zdeterminowanym trzeba być? Jak desperacko nastawionym? - Nic nie poczułam będąc z tobą, dlatego przepraszam cię, że trwało to aż dwa dni i proszę również, byś zostawiła mnie wreszcie w spokoju. Potrzebuję spokoju. - gestykuluję intensywnie i zapalczywie, momentalnie wiem, że stałam się czerwona, a czarne włosy są rozwichrzone pod naporem moich ciągłych przeczesujących ruchów ręki.
Źle się czuję wewnątrz, bo mam świadomości, że wykorzystałam ją. Boli mnie jej mina, wyraz, smutek oczu i drżące ręce. Wszystko mija i rozwiewa się z jedną sekundą, gdy próbuje mnie pocałować, szybko. Brutalnie sięga moich ust i przyciska je z taką lubieżnością i nieelegancją do swoich, że aż mnie cofa, kręci w głowie. Oddaję jej jednak tę minutę chwały. Wpycha mi swój język w usta, z całej siły przyciska dłonie do twarzy, niemal miażdżąc mi policzki, nie przejmuje się moją biernością. Niech włada tą chwilą, przysługa niedroga. Godności mnie nie ubędzie. Niech trwa i samą siebie poniża. Niech sama siebie się wstydzi. Niech nie liczy na moją wzajemność.
Kątem oka dostrzegam Marcina w ogrodzie, tego co Marlena mu nie obojętna. Wyostrzają mu się rysy twarzy, teraz, gdy mnie zobaczył w obecnej sytuacji. Poczuł się zagrożony? Dostrzegł rywala?
Oderwała się ode mnie, zapewne znużona już moją pasywnością, inercyjnością. Wstaję zabierając swój szkicownik, nawet na nią nie patrząc, udaję się w stronę pensjonatu. Dobiega moich uszu jeszcze rozemdlony głos:
- Sara! Wiesz gdzie mnie szukać, mnie zawsze zależy, zawsze będę i przyjmę. Jeszcze wrócisz, mówię ci!
Czy to na pewno jest człowiek, ze swoimi wartościami, ze swoją dumą i honorem czy to tylko flaki, które można zjeść na niedzielny obiad i przetrawić? A Marcin? Ma kolejny powód do nielubienia mnie i uważania za jeszcze większą szajbuskę. Mnie już nie obchodzi, chcę pozostać człowiekiem, którego wyniosłość wykracza poza wysokość krawężnika.
~
Boję się. Wsłuchuję się w bicie swojego serca, które zagłusza zegar wybijający właśnie pierwszą nad ranem. Stoję naprzeciw wielkiego, pokojowego lustra, które przed chwilą idealnie wypolerowałam, tak jakbym chciała również idealnie wypolerować swoją duszę, by móc zobaczyć w niej swoje odbicie.
Moja skóra stała się przeźroczysta. Nagle wszystkie pory otworzyły się i moje ciało przemieniło się w jeden wielki por. Moje ciało niczym ze szkła. Także moja twarz. Żyły, arterie, naczynia włosowate. Widzę wszystko. Czerwone i fiołkowe autostrady przecinają się i nakładają na siebie, tworząc piękny kolor niebieskiego kobaltu. Moje jajniki to dwie małe cieciorki zawieszone w powietrzu. Jeden jest większy i usadowniony niżej z powodu zbliżającej się miesiączki. A w środku czerwony, gruzełkowaty miąższ obraca się jak soki owocowe w mieszalnikach. Nerki to dwie fasolki szparagowe, dokładnie tak wyobrażałam je sobie, gdy w szkole podstawowej nauczycielka próbowała opisać mi ich kształt. Zaczynam myśleć, że moje ciało to ogród warzywny. Płuca porasta czarny mech, to tu, to tam, a białe plamki, choć nieliczne, są przepiękne. Serce. Serce pulsuje okryte nylonową pończochą, pończochą włamywacza. Mała prezerwatywa, a w niej życie. Banita, który ucieka przed śmiercią, ale ucieka też przed miłością i przejmującym bólem. Ponieważ za często czekał na śmierć, zbyt wiele bólu zdążył pogrzebać, zbyt wiele miłości go teraz dusi. Mózg, mózg, mózg. Jedynie senne marzenia. Liczne fotogramy pozbawione dźwięku.
Ciężko oddycham, duszę się gęstością powietrza i swoją pulsującą krwią. Stoję przed drzwiami M. Słucham. Badam. Analizuję.
- Nie uwierzysz co dzisiaj widziałem. - Marcin. Wątpię. Chcę wątpić. Nie mogę jednak, tonację jego głosu znam na tyle, że z łatwością poznaję. - Tą naszą biedną, skrzywdzoną czarną, której życie nie ma sensu, bo w sklepie zabrakło żyletek, a tak bardzo chciała się pociąć dla szpanu, z tą ohydną grubaską w brązowych włosach, jak się lizały romantycznie pod jemiołką. Albo świerkiem, mniejsza, oczywiście to nie ujmowało ani trochę uroku tejże cudownej chwili. - śmieje się, niemal widzę teraz jego sarkastyczny wyraz twarzy. Czy słowa dupka mogą aż tak wpadać w ucho i zadawać ból wewnętrzny? Nie. Zabolało mnie to, że osoba, która dała mi nadzieję, w którą nie wierzyłam, gdy jeszcze kilka godzin nie wiedziałam czym jest, odebrała mi ją jedną sekundą milczenia. Nie odezwała się nic na te słowa.
- Ty chyba nic z tą szurniętą lesbą, nie? - zwraca się do towarzyszki.
- Nic? Co masz na myśli?
- Nooo - zaciąga się papierosem - ty nie jesteś taka?
W odpowiedzi słyszę śmiech. To mi wystarczy. Padam. Chciałabym paść. Chciałabym zadusić się dymem jego papierosa. Zniknąć, zakopać się, zamknąć na cztery spusty w swojej własnej skórze, zaszyć wszyskie dziurki i nie wychodzić nigdy.
Wciągam powietrze, jego hausty, tak nerwowo, jak gdyby miały być moimi ostatnimi, zupełnie jakbym już nigdy miała nie poczuć go w płucach. Istnieje tam prawdziwe piekło, roznieca się pożar, napędzany nowymi dostawami tlenu. Jakby kara za grzechy, które niegdyś popełniłam. Jak pokuta, narzucona na mnie za coś, o czym już nikt nie pamięta, ani nie myśli. Jak coś, co nie powinno się wydarzyć, a jednak stało się. Wszystko co zostało puszczone w niepamięć, wróciło rozrywając moją osobowość na małe drobinki. Każda przykra chwila, każda sekunda tamtego wydarzenia z przeszłości, stanęła teraz przed oczami mojego sumienia, jak gdyby chciała dać mi do zrozumienia, że to wcale nie koniec, że to dopiero początek, że mocniej się odegra. Przyjmuję ciosy, nie opieram się, jestem bierna w tej walce. Gdzieś pomiędzy krzykiem, a płaczem, staje za mną ktoś, kto kładzie swoją zimną dłoń na moim ramieniu i szepce mi do ucha. Szepce niestoworzone rzeczy, mrożące krew w żyłach, pomysły i idee. Popycha mnie w stronę, w którą nie chcę iść, nie chcę podążać w kierunku, który nie został obrany przeze mnie świadomie. Przesuwa kościstymi palcami po mojej szyi, przeszywając mnie swoją lodowatością. Z każdym dreszczem przepływającym przez moje ciało, budzi się we mnie coś, co niszczyłam przez całe swoje życie. Zmartwychwstaje to, co - jak myślałam - zabiłam na wieki. Staje na nogi i jest gotowe do kolejnego zła, pełne chęci, walki i energii, by sprostać każdemu wyzwaniu i każdej przeszkodzie. Budzi się we mnie zwierzę. Pragnę to uspokoić, chcę to uśpić. Tamara. Tamara, Tamara, Tamara. Muszę.
~
Pokój w pensjonacie przy wiejskiej drodze, deszcz, który dopiero co przestał uderzać o okna, zapach zakurzonego dywanu, moje majtki i skarpetki rozrzucone wewnątrz, moje włosy ciężkie od wilgoci, jej przenikliwy oddech i zapach perfumu różanego. Chusteczki na półce, kwiaty w kolorze fioletu, żółci i czerwieni, tiry przejeżdżające za szybą, ćma tłukąca się rozpaczliwie o okno. Pot, ślina, płyny ustrojowe, fetor wilgotnego materiału, pobrzękiwanie paska, wyzierający nieśmiało księżyc, namiętność, pośpiech, niepokój, zazdrość, niemoc, ulotność, złuda, kłamstwo, obojętność aż do bólu. Było tu wszystko oprócz miłości.
~
Jestem godziną trzecią nad ranem, gdy człowiek zaczyna być już zmęczony kolejną nieprzespaną nocą, gdy umysł łapie się tylko czarnych scenariuszy, a świt jest końcem i początkiem, sama nie wiem. Jestem trzecią nad ranem w deszczową noc, kłamstwem spowitą, senną marą, która nie jest snem, lecz okrutną rzeczywistością. Trzecią nad ranem, gdy chcesz podciąć żyły, które są zbyt lazurowe, zbyt widoczne, jakby same się prosiły o nacięcie. Jestem trzecią nad ranem, coś między dniem, a nocą. Trzecią letnim świtem, gdy motyle w brzuchu i ból nie pozwalają na zmrużenie oka. Trzecia nad ranem, coś bez definicji.
Obgryzam palce. Płaczę.