Motyle obsiadły mój otępiały mózg

Autor: Nyeri , wtorek, 21 lutego 2012 2/21/2012 04:40:00 PM

R. - ocaliłaś mnie przed upadkiem, ocaliłaś mnie przede mną, ocaliłaś mnie teraz, ocaliłaś mój świat przed runięciem. I budujesz. Stoję w drzwiach żniwiarza. Czy nie widzisz, że trzymasz klucz do wolności mojego umysłu?

~

kilka kartek wstecz
były dwa lądy
podzielone mostem przeszłości

chciałabyś napisać wiersz
będący moim cieniem
bez potrzeby światła

za dużo we mnie mroku

wałęsaj się pod drzwiami
pukaj
słyszę tylko ciszę

bez ciebie w roli głównej



Oto ja, taka jaka jestem, znużona, przegrana, ale jak chcesz to mnie weź, może coś ci z tego przyjdzie.
Nie wiem dlaczego znowu płaczę, nie wiem dlaczego wciąż pogrążam się w bólu. Liczę swoje łzy. Czy ktoś chciałby mnie uratować? Czy ktoś zdołałby pokonać zgliczsza zmęczonej duszy i być? Brzydzę się ślepych umysłów, podrapanych dusz, zatem brzydzę się siebie. Jestem nią, zamieniam się w nią. Tą, która była brudna, tą, która używała sfermentowanych, słodkich słów, przeterminowanych obietnic i kiczowatej plątaniny tej samej barwy słów, tą, która zostawiła mnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebowałam. Zostawiła bez słowa, nie żałowała. Pomimo że tak bardzo jej nienawidzę, pomimo że zraniła tak bardzo, to ma władzę nade mną. Zamknęłam się wewnątrz, wśród swoich flaków, klucz zaszyłam w sercu, po czym owinęłam je szczelnie drutami. Też jesteś kupą wnętrzności, gorzką słodyczą, śmiałym onieśmieleniem, przyjemnym bólem. Nie umiałaś żyć. To choroba zakaźna, którą to właśnie mnie podarowałaś w prezencie. Nie wybaczę. Nie dręcz. Zgiń teraz, w sercu moim, które już sercem nie jest. Naprzód, marsz brzemię, ból, znużenie, gniew.
- Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że czuję się dobrze? Nic się nie dzieje ani mnie, ani mojemu umysłowi. Ludzie są fajni - pewno dlatego, że większości z nich nie znam, dodaję w duchu - pokój, zajęcia, miejsce też. Nie martw się. - gdy do mnie zadzwoniła, poczułam się lepiej. Może właśnie tego teraz potrzebowałam? Bliskości, nie tej fizczynej, duchowej. Rozmowy, tego poczucia, że ktoś się o mnie martwi.
Słychać aż namacalnie ulgę w jej głosie. Wiem, że zadzwnoniłaby wcześniej, ale bała się. Nie chciałam tu przyjeżdżać i obawiała się mojej reakcji. Teraz mówiąc jednak, że nie jest źle, nie łgałam. Jest, bo mam przy sobie Marlenę. W chwilach słabości chcę, żeby to właśnie ona przebiła się przez moje murowane wnętrze, do nie-serca, klucza, by wydobyć mnie z siebie. By dać mi oddech, swoje płuca, nowe serce.
- Nie zamartwiam się, wiem, że zawsze dasz sobie radę - niemal widzę uśmiech na matczynej twarzy - cieszę się jednak, że to mówisz. A powiedz - robi chwilę przerwy na głębszy oddech - znalazłaś kogoś, z kim możesz porozmawiać? - ma ściszony ton, wyobrażam sobie, że w tej chwili nawija swoje krucze włosy z lekkimi oznakami siwienia na palec. Zawsze tak robi, gdy się czegoś obawia. Nie mam odpowiedzi na to pytanie, bo nie wiem jakiego kłamstwa mam się już trzymać. W czyjej brodzić krwi?
Momentalnie reaguje na ciszę i pytanie zastępuje słowami - Dobrze, nie będę cię już męczyć głupim, matkowym gadaniem.
- Nie, nie o to chodzi, po prostu nie mogę ci jeszcze odpowiedzieć na to pytanie, jestem tu dopiero trzy dni. Poznałam jedną dziewczynę, jest miła, także nie myśl sobie, że usycham w samotności. Jest dobrze, naprawdę.
- Kochanie, rozumiem. Trochę się zagalopowałam z tym pytaniem. - nie zadaje już żadnych innych, chociaż wiem, że zżera ją ciekawość. Jest jednak świadoma i zna mnie. Wie, że takie zapytania mnie męczą. - Zadzwonisz do nas później? Tata też pewno chciałby z tobą porozmawiać.
- Zadzwonię. Pozdrów go. - szybko się rozłączam i odkładam telefon na stolik nocny. Nie lubię porozumiewać się tą drogą, to takie błahe. Rozmowa bez patrzenia w oczy, emocji nie jest dużo warta.
Kolejny wieczór ucieka mi przez palce. Gwiazdy, które jeszcze wczoraj wskazywały drogę, dziś znikły na niebie niemożliwości. Mrok pochłania prawdę. W ciemnościach zaczął czaić się los. Pech, którego obwiniam za każde złe wydarzenie. Jednak jego nie podam do sądu. Nie stanę w roli oskarżyciela. Nikt nie wyda na niego wyroku. W zaułkach ulic nie znajdę uśmiechu. Przyszło mi żyć w epoce, w której co dzień dostaje do wypicia koktajl fałszu i kłamstw. Owy napój miesza się z moją krwią. Zatruwa każdą żywą komórkę wewnątrz ciała. Patrzę w lustro. Badam każdy milimetr mej twarzy. Tak jakbym mogła odczytać z niej, uczucia jakie mną władają. Czy już zarażono mnie nieszczerością? Czy widzisz to w moich oczach?
~

Poranek. Nienawidzę poranków. Przypominają, że trzeba znowu zacząć myśleć. I wstać. Obie te rzeczy przyprawiają mnie o mdłości. Po zastanowieniu, ta druga jest gorsza. Spoglądam w brudne okno wyprana z jakiejkolwiek nadziei, że dzisiaj będzie lepsze niż wczoraj. Świat za szybą jest taki sam jaki był. Jedyne co tu się zmienia to moja skromna, nic nie znacząca osoba. Mam pełną świadomość, że nie jestem tym kim byłam wczoraj, ani tym kim będę jutro. Jestem fuzją. Jakąś cholerną chimerą mnie z tych wszystkich dni. I to mnie przeraża. I denerwuje. Bo cała moja tożsamość się rozmazuje, traci na znaczeniu. Jestem jak pies. I jak pies codziennie jednak budzę się i żyję. Bez celu. Z prostymi pragnieniami, które nie zmieniały się wśród mojej rasy od stuleci. Jestem zwierzęciem ze świadomością bycia zwierzęciem. I tej świadomości też nienawidzę. Tak jakby ktoś dodatkowo chciał mnie uczynić nieszczęśliwym. Bo inna sprawa pływać w stawie, nie wiedząc, że w rzeczywistości jest to szambo pełne gówna. Wykonuję kilka schematycznych czynności, jak co rano. Myję się, ubieram, a potem wychodzę na zaplanowane zajęcia. Uświadamiam sobie, jak bardzo zmęczona jestem rutyną. Jeszcze parę lat temu, kiedy byłam młodsza, zawsze myślałam, że jestem kimś wyjątkowym. Że przyjdzie mi dokonać jakiś ważnych czynów, narzuconych przez przeznaczenie. Teraz została tylko pusta egzystencja dla samego faktu egzystencji.
- Pukałam do ciebie wieczorem. Nie mogłam spać, jakoś tak po tej naszej wspólnej nocy, boję się już spać sama. - nie są to zbyt miłe słowa, jak na rozpoczęcie dnia. Nie, gdy ona to mówi. Tak bardzo chciałabym powiedzieć jej, żeby dała mi spokój, że mnie to męczy, że nie czuję. Nie umiem. Ja nie zniknę, bo znam ten ból. Znam wiele rodzajów bólu, lecz ten jest najgorszy. Ból bezsilności i straty.
- Nawet ja muszę kiedyś spać, wiesz? - próbuję się uśmiechnąć. Wiem, że pukała. Zapalczywie, z uporem, nie chcąc odejść. Waliła, dudniła, bębniła. Jak zwięrzę, pożądliwe, zachłanne. Ona nie jest subletna ani eteryczna. Jest przeciwieństwem, przeciwieństwem Marleny. Tej, która ma delikatne rysy twarzy, naturalny kolor włosów, subtelne zachowanie, estetyczny, prosty charakter. Wczorajszy dzień, rozmowa, pomimo że pewnie nie zrozumiała mnie do końca, pomimo że być może wyszłam na głupią nagle się otwierając, podczas gdy wcześniej byłam chodzącym chłodem. Pomimo że dalej jestem pod presją, pogrążona w rozpaczy i agonii po jej śmierci, to chciałabym znów móc wymienić się z M. myślami, spojrzeć w te elektryzujące oczy, czuć zapach jej oddechu, słyszeć piosenkę włosów i trwać. Trwać, trwać, trwać.
- Haloooo? Słyszysz mnie? Tu Ziemia do mojej Sary! Odbiór! - drze mi się wprost do ucha, macha ręką przed oczami i idiotycznie wybałusza swoje ślepia.
Twoja? Twoja Sara? Kole mnie to słowo, uwiera, kaleczy.
- Nie jestem twoją własnością, Tamara, dlatego proszę - kładę nacisk na ostatnie słowo - nigdy więcej tak nie mów. - nawet na nią nie spoglądam, przeczesuję tylko dłonią włosy i ruszam za grupą wspinającą się na górę. Staram się też nie zwracać uwagi na rudowłosą i chłopaka, z którym idzie w jednej parze, intensywnie rozmawiając. Chcę czuć błogość. Czuję błogość, wiedząc, że lada chwila znajdę się na samym szczycie jednej z gór, na ogromnej polanie i utopię się w trawie. Będę oglądać chmury na niebie niemożliwości. Choć na kilka minut oderwę się od wrzeczącego, brudnego tłumu, tępoty.
- Myślałam, że jesteśmy razem - patrzy na mnie oczami zbitego psa i robi minę, jak gdyby w tej chwili rozgryzła i połknęła całą cytrynę. Sama nie umiem podnieść na nią wzroku. Domyśla się co chcę powiedzieć - Błagam cię, nie psuj tego, nie mów, nie znikaj i nie zostawiaj.
Przystaję. Blond wychowawca, o długich nogach i dość szczupłej sylwetce w czerwonej bluzce i niebieskich, krótkich spodenkach każe ruszać dalej. Pokazuję jej jednak, że wiążę sznurówkę. Tacy ludzie spełniają akurat każde moje kryterium okropności, przez nich jest mi ciężko funkcjonować. Zero kreatywności, uprzejmości, ciągle tylko burczą coś pod nosem. Między innymi przez siebie też, bo nie jestem inna.
Stanęła razem ze mną.
Toczę bitwę wewnątrz siebie. Kolejną. Dwie mnie, fałszywa i prawdziwa. W moim wypadku dobro przegrywa, dobro w postaci prawdy.
- Nie chciałam wcale powiedzieć tego, o czym prawdopodobnie myślałaś. - biorę ją za szorstką dłoń - Po prostu boję się takich słów, kiedyś się już przejechałam. Nie nadaję się zwyczajnie do związków, rozumiesz?
- Nie. - kontynuuje wejście pod górę - A wiesz dlaczego? Bo jestem romantyczką. - wyrywa swoją rękę - Sądziłam, że wreszcie spotkałam kogoś, z kim będzie mi dobrze, kto razem ze mną będzie chciał coś tworzyć, kto nie będzie baczył na ten idiotyczny wygląd. Bo co z tego, że jestem gruba? Jestem! I widzę to. A teraz.. - nie daję jej skończyć, wzburzona słowami.
- Przecież nawet cię nie znam! A ty nie znasz mnie. Obie nie mamy o sobie pojęcia. Ile czasu mamy ze sobą kontakt? Trzy dni? Nie wiem co robisz w wolnym czasie, co jesz, jaka jest twoja ulubiona herbata czy pora roku. Nie wiem nic, prócz tego, że umiesz się całować. Seks nazywasz romantyzmem? Nasza relacja do tego się ogranicza. - czuję, że jestem czerwona, że się pocę, że mój głos stał się zachrypły pod wpływem długiej i głośnej wypowiedzi. Wyrzuciłam jej wszystko, co klębiło się w mojej głowie od dwóch dni. Miałam już przemęczony umysł, sprowokowała mnie. Czuję ulgę, chociaż wiem, że ta sprawa się jeszcze nie skończyła. Wstyd mi. Nie zważam teraz jednak na to, czy się obrazi, czy ją zabolało, jaką zrobi minę i jak się poczuje. Teraz znaczenie ma tylko zielona łąka, dąb i cień.
Usadawiam się zmęczona po godzinnym marszu i ostatnią konwersacją. Chcę wreszcie skorzystać z tych wakacji. Chcę wreszcie opuścić siebie, dogrzebać się z powrotem do klucza. Chcę opuścić swoje myśli, nie posiadać ich, nie być częścią. Nie słyszeć. Chciałabym zobaczyć czym byłoby to ciało beze mnie. Bez ducha i wysokiej wrażliwości nerwów. Ale czy od przeszłości można uciec? Od bólu, który ma w niej swoje korzenie, którego nie da się wypluć jednym kaszlnięciem?
- Czasami niewygodne sytuacje, problemy lub trudności kryją w sobie możliwość rozwoju. Bardzo często w samym jądrze trudności połyskuje światło cennego klejnotu. Dlatego jest rzeczą mądrą przyjęcie tego, co niewygodne i trudne. Przyjmij ludzi, bo ja też jestem człowiekiem. - ciarki. Mam wrażenie, że nie przebiegły jednorazowo po plecach, lecz ciągle skaczą i chodzą po mnie jak pchły. Nie mogę już nad tym panować. Już dawno przyjęłam ciebie do siebie. Nie mogę się tylko do tego przyznać. Wiesz dlaczego? Boję się, że dzięki tobie o niej zapomnę, o mojej przeszłości. Muszę jej strzec. Bo pomimo że tak bardzo pragnę zapomnienia, pragnę też pamiętania.
- Nie szukam klejnotu - głos waha mi się jeszcze, wywołany drganiami ciała - nie chcę go. Klejnoty nie są klejnotami. To ciernie, które tworzą coraz to nowsze bransolety i korony, raniąc nie tylko ciało, a duszę.
- Czego szukasz więc?
- Węgla koksowego. Czegoś pospolitego, a jednocześnie tak pożądanego.
- Znalazłaś?
- Znalazłam coś wyżej i ponad, coś nade i poza. Znalazłam, ale zgubiłam. I rani. To był klejnot.
- Zapytałabym czy mi opowiesz, ale wiem, że byś tego nie zrobiła, więc to zbędne.
- Zapytaj. - chcę sprawdzić czy posiada nadzieję.
- Opowiesz mi? - nie zdaje egzaminu. Jest głupią córką matki nadziei.
- Nie.
- Dlaczego zatem kazałaś mi zapytać?
- Żebyś miała pewność, nadzieja jest zbędna. Złudna.
- Moje nadzieje nie zawsze się spełniają, ale zawsze mam nadzieję. Nie jest zbędna, w żadnym stopniu. - trzyma się uparcie swojego zdania.
- Jaka jest? - zaglądam w jej oczy.
- Nie matką głupich, na pewno. Przeciwnie. Nadzieja to matka tych, którzy nie boją się rzucać myśli w daleką przyszłość.
- Ty się nie boisz?
- Wiesz jaką mam nadzieję? Że wreszcie jednak zrozumiesz czym jest ona naprawdę. Wtedy zrozumiesz też mnie, całkowicie. - nie odpowiada na moje pytanie. Jedyne co robi, to nagle pochyla się nade mną.

~
Coś dłuższego wyszło. Wierzę, że jednak nie nudniejszego.

3 Response to "Motyle obsiadły mój otępiały mózg"

Setsune Says:

To wciąga. Z każdym słowem coraz bardziej. Ani przez chwilę nie da się nudzić. Co zdanie nowa myśl, refleksja. Genialne kochana <3

kerava Says:

Po raz kolejny wprawiłaś mnie w zachwyt, zastanowienie i nawet lekką nutę żądzy. Oby tak dalej.

Mona Says:

Hah, takie samo odnoszę wrażenie rozmawiając przez telefon. No nie lubię.
Z tą rutyną faktycznie jest okropnie. Kiedyś sobie nad tym myślałam (codziennie zmusić się do wstania, codziennie zmusić się do kąpieli, codziennie zmusić się do zrobienia śniadania...) i mama powiedziała mi wprost: "Jak będziesz o tym myśleć i sobie to uświadamiać to zwariujesz". Coś w tym jest.

Prześlij komentarz